Przeżyliśmy tę noc mimo bólu głowy i zimna. Następnego ranka czujemy się naprawdę dużo lepiej. Wcinamy śniadanie, ładujemy samochód i wyruszamy w dalszą drogę.
Zdjęcia nie do końca potrafią oddać prawdę na temat panującej tu temperatury. A ta jest bliska zera. Jedynie te pierwsze promienie słońca potrafią trochę nas rozgrzać.

Nawet strumyki są zamarznięte
Nasz pierwszy przystanek to farma hodowlana lam w pobliskiej miejscowości Quetena. Moglibyśmy przyglądać się im godzinami. Są takie śmieszne, naprawdę "stroją" miny! Oczywiście nie można zapominać, że to święte zwierzę w Andach. I że plują! Ale całe szczęście, nie na nas!
Ruszamy dalej, następnym przystankiem będzie laguna Hedionda. Po drodze czekają na nas coraz to ciekawsze formacje skalne i kaniony. Znajdujemy się na terenie parku narodowego Eduardo Avaroa założonego w 1973 roku (choć właściwy status tego miejsca to rezerwat przyrody).
To nasze pierwsze spotkanie z flamingami. To niesamowite, że mroźne warunki wcale im nie przeszkadzają.

Gatunkowo, to różowe flamingi krótkodziobe
Nieopodal położona jest Laguna Kollpa. To tu spotkamy największą kolonię flamingów: kilka tysięcy osobników!

Na lodzie zdaje się nie jest im chłodno w łapki.
Nasze pierwsze solnisko: Salar de Chalviri. Kolejne miejsce ukazujące potęgę Boliwii jako światowego producenta minerałów. Co nie wyjaśnia niestety dlaczego kraj jest taki biedny...
Ponad salarem przepiękna góra, której nazwy nie znamy, ale którą prywatnie nazywamy "dulce de leche". To specjał Ameryki Południowej, po francusku nazywa się go "konfiturą z mleka", a u nas "kajmakiem". To masa, której my używamy do ciast typu snickers. Tutaj, kajmakiem smaruje się chleb na śniadanie, robi się z niego ciastka, wafelki, desery i lody. Właśnie zdegradowany kolor karamelu w lodzie kojarzy się nam z tą górą...
Zdaję sobie sprawę, że to co napisałam, nie brzmi go końca normalnie, ale trudno - zostawię tak jak jest...

Oto Góra Dulce de Leche.

Z salaru wydobywa się między innymi boraks niezbędny praktycznie do wszystkiego w dzisiejszym przemyśle - odsyłam na wikipedię.

Na pograniczu solniska kolejna laguna i kolejne flamingi. Są piękne, majestatyczne. Dla odmiany, ten gatunek to flamingi andyjskie, mniej różowe i z czarnym dzióbkiem.

A to wigonie - dziki przodek lamy. Trochę mniejsze i smuklejsze od udomowionych kuzynów. Bardzo ciężko je spotkać w naturze, są pod ścisłą ochroną.

A tu w tafli mroźnej wody odbijają się flamingi andyjskie i chilijskie. Te dwa gatunki relatywnie dobrze współżyją ze sobą.
W południe czeka nas mała niespodzianka i to jeszcze przed jedzeniem. Jakie przyjemne zjawisko wiąże się często z aktywnościa wulkaniczną? Źródła termalne! A dokładniej Termas de Polques. Wyobrażacie sobie na 5200 m.n.p.m., przy temperaturze ledwie sięgającej kilku stopni zanurzyć się w takiej 35°C cieplicy?

Z tym że nie jesteśmy sami...

Ciężko było się na tym chłodzie rozebrać. Ale wierzcie, jeszcze gorsza jest perspektywa 'wyjścia'.

Termalne, trzydziestopięciostopniowe źródło

A to wszystko osadzone w przepięknym krajobrazie
Po obiedzie, kolej na cierpienia Remiego w związku z chorobą wysokościową. Mimo litrów wody, które już zdążyliśmy wypić od rana, w dalszym ciągu jesteśmy odwodnieni. Popołudnie nie zapowiada się lekko. Ale ruszamy dalej - jeszcze tyle niesamowitych rzeczy nas czeka w drodze na nocleg.

Kolejne wigonie, mamy szczęście.
Zatrzymujemy się w pobliżu pustyni, która sprawia wrażenie jakby ktoś specjalnie rozmieścił na jej powierzchni skaliste formy. To Rocas de Dali. Stały się one inspiracją dla kilku obrazów artysty.

W pobliżu, kolejna karmelowa góra.
Jak już wspomnieliśmy, jesteśmy na terenie aktywnym wulkanicznie, który często wiąże się również z obecnością gejzerów. W tym przypadku, dla nas będą to "tylko" fumarole i wulkany błotne w strefie Sol de Manana na terenie parku narodowego. Ale kilka kilometrów stąd znajduje się drugie pole geotermiczne niedostępne dla publiki. Od kilku miesięcy działa tam zupełnie nowa elektrownia wykorzystująca energię pochodzącą z gejzeru. My za gejzerami nie płaczemy, w ciągu naszej podróży mieliśmy okazję odwiedzić największe i najbardziej aktywne pole geotermiczne na świecie w Parku Narodowym Yellowstone :)

Ten zapach siarkowodoru przywołuje wspomnienia.

Lepiej nie wpaść do środka.
Najlepsze zawsze na finał - Laguna Colorada. Duży zbiornik wody słonej (60 km²) ale jednocześnie niezwykle płytki (między 35, a 80 cm). To miejsce reprodukcji flamingów krótkodziobych - możemy liczyć tu w tysiącach liczbę osobników. Szczególny kolor idący od różowego (w czasie naszej obecności), przez intensywną czerwień, aż do ciemnego brązu zależy od pory roku. Zawdzięcza się go obecności specyficznych alg i planktonu. Podobnie jak w pozostałej części Boliwii znajdziemy skoncentrowane tutaj właśnie złoża zasobów naturalnych: sód, magnez, boraks, gips. Osady z laguny są wykorzystywane m.in. do produkcji nawozów, farb, tworzyw sztucznych, pasty do zębów, ale także do filtracji oleju, leków, piwa i wina!
Powietrze tutaj jest czyste i chłodne. Zimą, temperatura spada do -20°C. Ale powtarzam, dumnie przechadzającym się flamingom to zdaje się nie przeszkadzać.
Zanim dojedziemy do Villa Mar, gdzie śpimy tej nocy, czeka nas jeszcze po drodze kilka różnokolorowych lagun. W większości z nich eksploatuje się złoża boraksu.
Villa Mar znajduje się już poza granicami Parku Narodowego Eduardo Avaroa, ale w pobliżu Valle de Rocas, znanej z nisamowitych formacji skalnych. To mamy zarezerwowane w programie na następny dzień. Wieczorem, po przyjeździe na miejsce oboje czujemy się świetnie. Bez problemu będziemy mogli skosztować do kolacji przepysznego boliwijskiego wina. Jeszcze kilka liści koki w herbatce przed snem... i tak spędzimy spokojnie drugą noc.
Ten trzeci dzień jest trochę wyjątkowy w czasie naszej "objazdówki". Zamiast wybrać klasyczną wersję, całą naszą ósemką zgodziliśmy się na wersję alternatywną trasy. Zamiast Arbol de Piedra (skalnego drzewa) i kilku innych lagun w programie wszystkich innych biur podróży, my spędzamy dzień w Valle de Rocas (Skalistej Dolinie). I ani przez moment nie żałujemy tej decyzji! Przez cały dzień będziemy absolutnie sami, z dala od wszystkich innych jeepów, z którymi mniej lub więcej się mijaliśmy w ciągu dwóch poprzednich dni.

Poranek jak zwykle jest chłodny. Całe szczęście, po południu wypogadza się i ociepla.
Po kilku minutach docieramy do naszych pierwszych formacji skalnych. Ostańce, maczugi, okna skalne, łuki, kolumny... znowu jesteśmy we wspomnieniach z parków na Dzikim Zachodzie (np. Arches National Park w Utah...). Tak, bo w Stanach, zakłada się park narodowy, by otoczyć ochroną taki obszar. Tutaj to podchodzi pod oklepany banał. Z drugiej strony, w całkowitym spokoju możemy się wspinać i skakać, nikt nam nie zabroni. Jesteśmy tu zupełnie sami.
W tej części Południowego Lipezu można znaleźć zaschniętą lawę tworzącą dziwne formy, wciąż czynne wulkany, opuszczone wsie, solniska, jaskinie cmentarze poprzedzające erę Inków, laguny i pola komosy ryżowej. Magiczne miejsce!

Trofeum mistrzostw świata w piłce nożnej

Balanced Rock

Co z lamy zostaje

Mało ruchliwy dromader

Romantyczne okna

Wysoko się wdrapaliśmy do zdjęcia

Kolejna flamingowa laguna

Kryształy wulkaniczne
Ta część Południowego Lipezu jest bardzo odizolowana. Taki święty spokój ma jednak nie tylko dobre strony. Zaświadcza o tym ten samochód...
Co ciekawe, załapaliśmy się nawet na jego akcję ratowniczą! Więcej w filmie.
Na przerwę obiadową Javier zarezerwował nam prawdziwą niespodziankę. Zatrzymujemy się nieopodal Laguny Negra. Spokojna, magiczna przystań. Zielona dolina pomiędzy dziesiątkami kilometrów kwadratowych skalnych formacji. Mały strumyczek prowadzi do "czarnego jeziora". Lamy pasą się spokojnie. Kaczuszki grzeją się na słońcu.

Javier znajduje małą kaczuszkę z dala od jeziora. Kilka minut później wypuszcza ją do jeziora, do swoich.

Oto Laguna Negra

Lustrzana tafla wody
Spędzimy tu praktycznie całe popołudnie skacząc po skałach, opalając się, wsłuchując się w ciszę i goniąc za lamami (przebiegnięcie zaledwie krótkiego odcinka na tej wysokości wyczerpuje całkowicie siły!).

Pyszny obiad
Ale nic nie trwa wiecznie - ruszamy w dalszą drogę. To naprawdę niesamowite: każdego dnia mamy wrażenie, że jest on najpiękniejszym w czasie wycieczki. Po czym nadchodzi następny, jeszcze piękniekszy... A to jeszcze nie koniec dnia przecież.

Okna, drzwi i bramy

Pamiętacie, w artykule z Ushuaii, wspominałam o niezwyklej roślinie zwanej yareta. Tam jej występowanie graniczyło prawie z magią - tutaj na boliwijskim Altiplano stanowi ona naturalną część krajobrazu. Przed Wami okaz, który ma kilka tysięcy lat... Pamiętacie, rośnie ona zaledwie milimetr na rok. Oczywiście mówię o roślinie, nie o mnie.

Zaśnieżone szczyty wulkanów na granicy chilijsko-boliwijskiej.

Spotykamy tego bardzo odważnego Meksykanina, który właśnie relizuje trasę Ushuaïa-Mexico City rowerem

A tak wyglądają pola komosy ryżowej

Pustynny, górzysty krajobraz aż po horyzont
W tym dokładnie momencie nasza cyfrówka, którą głównie filmujemy, postanawia nagle wyzionąć ducha... Będąc świadomi faktu, iż nasza lustrzanka pozostaje od Iguazu bez ładowarki do baterii znajdujemy się przed perspektywą "bez aparatu"... Jesteśmy, lekko powiedziawszy, przybici. Fotki, które widzicie od tej pory zostały zapożyczone od Nicole i Jamesa. Wielkie dzięki im!

Pod wieczór, pierwsze spotkanie z Salarem de Uyuni. Śpimy w hotelu z soli położonym u jego granic.
Z jednej strony, możemy oddetchnąć z ulgą - dość szybko (bo trzeba było) się zaaklimatyzowaliśmy do wysokości między 3000, a 4500 m.n.p.m. Z drugiej strony, nasze samopoczucie właśnie dostało sporego kopa, a to przez śmierć naszego świetnego Canona... Wiecie, znajdziemy na pewno (po powrocie do cywilizacji) ładowarkę do lustrzanki, kupimy pewnie mały kompakt do filmowania... Ale póki co, jesteśmy gdzieś na pustyni i to dzień przed Salarem de Uyuni!
Dla tych którzy nie wiedzą o co chodzi, zobaczą w następnym artykule.
Na 100% miejsce w TOP5 naszej podróży!
Entre paysages de désolation et horizons impressionnants. j'espère que pour les photos vous trouverez un moyen tout de même. Rémi, si j'te savais pas aussi chargé, je t'aurai demandé un crâne de bête chelou séchée ^_^ Des bisous les Grz bis
Et si... la phrase a été lâchée sur les Lamas.... snif... Chiant cette histoire d'appareil, on va mangé quoi le soir nous ? nos yeux ont faim !! Vraiment de très beaux paysage, on fait vraiment abstraction du froid :) Poote et ses têtes de mort... je suis sur que tu lui aurais gardé le bébé canard mort et séché, il trônerait sur son étagère :D Bon courage les Globe Trotters GRZ On pense à vous Big Bisous
Et ouais Dan, t'as bien vu la petite dédicace à Maman :D Poote, ouais on est bien chargés et même au figuré. Ca y va la coca :p Quelques feuilles par la poste ça vous branche ? :D Pour l'appareil photo, on a enfin trouvé un chargeur pour le réflex, donc on aura de belles photos à nouveau. Pour le ptit, on l'a renvoyé par la poste. On a acheté un petit pas super qui fait des flims. Mais qualité des films et des photos pas top :/
piękne krajobrazy i to bogactwo barw..., zdjęcia robią niesamowite wrażenie i to mimo braku lustrzanki:P Pozdrawiam:*
Tak sobie wyobrażamy miejsce na bliskie spotkania "trzeciego stopnia" nawiązując do terminologii filmu science fiction.Rzeczywiście krajobraz kosmiczny,w niektórych miejscach odciśnięte opony Jeep-a sprawiają wrażenie śladów łazika eksplorera pobierającego próbki gruntu, a formacje skalne powykręcane w najrozmaitsze figury, pobudzające wyobrażnię dopełniają reszty.Stada lam hodowlanych przypominają wyglądem pewne stowarzyszenie beretowe ale zwierzęta są zdecydowanie sympatyczniejsze i bardziej fotogeniczne.Ciekawe jak one tam sobie radzą/lamy i inne zwierzaczki/bo flora na zdjęciach jest ubożuchna i możliwości fast food-owe bardzo ograniczone.Bardzo nam się Natalia spodobała w roli Syzyfa na jednym z zdjęć, myślimy,że gdyby się zamieniła z Syzyfem rolami to mity greckie miałyby o czym opowiadać oczywiście w wersji optymistycznej. Meksykanin na rowerku to macho, biorąc pod uwagę Wasze relacje i fotografie o terenie eskapady, a także zawodność takiego pojazdu jak ten niewielki bicykielek to spory wyczyn, mamy nadzieję,że szczęśliwie dojedzie do końca.Cieszymy się,że dobrze wyglądacie chociaż nadal męczy Was choroba aklimatyzacjna/chyba nie już tak szokowo/ i macie tyle wigoru aby dla dobrego zdjęcia powspinać się na fantazyjne skałki.Te powykręcane kamienie rodzą tyle skojarzeń,że można z tego w warunkach domowych zrobić grę dla ćwiczenia wyobrażni i w zasadzie każdy w tej grze będzie miał rację.Teraz tak trochę czujecie pogodę jak my, na słoneczku cieplutko wieczorem mrozek tyle,że u nas nie ma żródełek termalnych tylko trzeba ogrzać bojler żeby zamoczyć gnatki w ciepłej wodzie.Miałaś rację Boliwia jest niesamowita, nie mieliśmy pojęcia jak bardzo i dobrze,że pojechaliście tak daleko bo normalnie trudno jest zainteresować się czymś oddalonym o tyle tysięcy kilometrów ot tak sobie.Powodzenia na dalszej trasie i życzymy dalszych efektownych terenów do zwiedzania i do usłyszenia.Ściskamy mocno!
J'aime tout dans ce reportage. Vivement la suite avec le nouvel appareil photo. Bises
Terrib
que dire... c'est juste magnifique vous avez du vous régaler !
Merci Pem, c'est effectivement génial comme coin du monde. Pas mal de photos à faire :D Je te le recommande.
Génial!