Boliwia wciąż jeszcze nie przestała nas zaskakiwać! To niesamowite, ile różnych krajobrazów ona oferuje - i to tak cudownych za każdym razem. Po południu rodem z Dzikiego Zachodu, oślepiająco białym Salarze, górach podziurawionych niczym szwajcarski ser teraz kolej na amazońską część kraju - czyli jak wyglądałaby Boliwia gdyby nie andyjskie Altiplano.
Otóż dżungla kochani! W skład tej definicji wchodzi nie tylko las tropikalny, ale również pampa (nie mylić z pampą argentyńską ze strefy klimatycznej podzwrotnikowej). Pampa znajdująca się w Amazonii boliwijskiej (klimat równikowy wilgotny z porą suchą) widokiem przypomina klasyczną sawannę czy step zaledwie dwa i pół miesiąca w ciągu roku (sierpień-październik). Poza tym okresem, cały obszar zalany jest wodą z deszczowego lata. W tym samym również czasie największa rzeka w regionie, Yucuma, ma połączenie z Amazonką.
Co ciekawe, tereny Amazonii boliwijskiej zajmują przynajmniej dwie trzecie kraju, a zamieszkuje je jedynie milion z dziesięciu milionów Boliwijczyków. La Paz od Rurrenabaque (najpopularniejsze miasto "wyjściowe" do dżungli) dzieli jakieś 400 kilometrów w linii prostej. Ale, jak pewnie zauwazyliście po naszej ostatniej wycieczce rowerowej, ta linia wcale nie jest prosta. Spędziliśmy dwadzieścia godzin jazdy autobusowej na "nowej" Drodze Śmierci, której zaledwie mały procent jest pokryty asfaltem. Nasz kierowca postanowił się chyba z kimś założyć o pobicie rekordu prędkości na trasie, bo pędził jak szalony na zakrętach, na których od przepaści dzieliły nas centymetry... Piękne krajobrazy nie potrafiły niestety zrównoważyć zmęczenia jazdą po wertepach (i strachem o nasze życie...).

Jak wspominaliśmy w poprzednim artykule, musieliśmy z Coroico wrócić do La Paz tą samą trasą co rowerowa, z powodu robót na "nowej" drodze. Oto one. Przyblokowały nas na dobre pół godziny.
Wczesnym rankiem docieramy do Rurrenabaque, troskliwie nazywanym przez tubylców "Rurre" - Boliwijczycy uwielbiają wszelkiego rodzaju zdrobnienia. Szok jest ogromny. Koniec z wysokością i chłodem, witamy w tropikach. Jest gorąco, duszno i wilgotno, tak jak w Iguazu czy Azji Południowo-Wschodniej. I to nie koniec porównań z kontynentem azjatyckim - tutaj również wszyscy poruszają się na dwóch kółkach. Samochody można liczyć na palcach jednej ręki. Kontrast z odwiedzoną do tej pory resztą kraju jest ogromny. Nie znajdziecie tu żadnej
cholity ubranej w pięćdziesiąt halek i kapelusz melonik. I nie jest to zasługa klimatu - tutejsze tereny zamieszkuje inna grupa Indian niż Ajmara. Nazywa sie ich Takana.
W Rurre życie płynie bardzo spokojnie - nikt się nigdzie nie spieszy. To boliwijska stolica hamaku - w każdej restauracji czy hotelu można sobie uciąć drzemkę. Każdy sprzedawca (np. w sklepikach z pamiątkami) też ma swój - jak nie ma klientów, to co, będzie stał?!

A hotel wybiera się według patio i liczby rozwieszonych hamaków
Rurre jest bardzo popularnym punktem wypadowym do Parku Narodowego Madidi, do dżungli (obszar w górę rzeki Beni) i na pampę (rezerwat rzeki Yacuma). My decydujemy się na tę ostatnią.
Wycieczka zaczyna się następnego dnia rano. Pierwszy etap: trzy godziny w jeepie przez 120 kilometrów nieasfaltowej drogi do Santa Rosa. Tu mieści się port rzeczny rzeki Yacuma. Stąd też (drugi etap) wypływamy na naszą trzydniową wyprawę podłużną łódką wyposażoną w silnik. Hasta la vista cywilizacjo!
Od razu po starcie, przyłączają się do nas różowe delfiny. Towarzyszą nam na kilku kilometrach od czasu do czasu pokazując grzbiet, czy skacząc. Oczywiście bardzo ciężko taki moment sfotografować, ale wierzcie nam, to magiczne chwile.
Już w pierwszych godzinach żeglugi nie nadążamy za naszym przewodnikiem i zwierzakami, które udaje mu się wypatrzeć. W szczególności ptaki, duuuużo ptaków. To zdecydowanie raj dla ornitologów!

Hoacyny, tropikalne bażanty

Żółw

Czapla czarnobrzucha

Małpka saimiri

Kurki wodne

Jacky, nasz przewodnik

Niebo jest przepiękne pod wieczór
Dopływamy do naszego miejsca zakwaterowania na najbliższe dwie noce (drewniany lodge).
Rozładowujemy łódkę, przebieramy się - Jacky każe nam założyć długie spodnie i długie rękawki (cóż za cierpienie przy takiej duchocie!) -, i wypływamy ponownie. Tym razem do pobliskiego miradoru, skąd będziemy podziwiać zachód słońca na pampie.

Zaczyna się powolutku ściemniać...

...i pierwszy aligator wychodzi z kryjówki

Jeśli ktoś ma ochotę przejść się po mostku, uwaga na jego kolegów

Kolejny piękny zachód słońca w ciągu naszej podróży
Zaledwie trzydzieści sekund od momentu gdy zapada zmrok, zaczynamy rozumieć rady naszego przewodnika co do ubioru. Przeżywamy atak wyjątkowo agresywnych komarów. Gryzą skubańce przez ubrania i co ciekawe niektóre obszary ciała przyciągaja je bardziej niż inne. I tak z pogryzionymi pupami wracamy do lodge'u, gdzie czeka nas przepyszna kolacja.
Kolejny dzień przygody na pampie zaczynamy wczesnym rankiem, jeszcze przed wschodem słońca (w dalszym ciągu towarzyszą nam nasi (nie)przyjaciele, komary).

Słońce się wcale nie spieszy
Dobrą stroną wczesnej nawigacji są jeszcze mocno zaspane zwierzaki. Ale są też takie, które dopiero spać się kładą.
Wyobraźcie sobie, wracamy na spokojnie do lodge'u na śniadanie. Wysiadając z łódki, dostrzegamy w wodzie płynącego w naszą stronę aligatora. Podpływa coraz bliżej, w końcu wychodzi na brzeg...
Lekko przestraszeni wołamy naszego przewodnika. Gały wychodzą nam ze zdziwienia gdy ten, ze stoickim spokojem oznajmia nam: "ależ to Pedro!" i udaje się do kuchni po kawał surowego mięsa. Tak, Pedro też przyszedł na śniadanie. Nie można oczywiście zapominać, że ten dwudziestoletni drapieżnik pozostaje niebezpieczny, jak czule by go nie nazwać...
Po przepysznym śniadaniu wyruszamy w dalszą drogę na poszukiwanie zwierząt, w większości ptaków.

Amazonki żółtoskrzydłe

Kolejna czapla

Jakiś gatunek kormorana
Jak wspomnieliśmy na początku artykułu, jesteśmy w porze suchej, ale dopiero co zakończyła się deszczowa. Stąd poziom wody na pampie jest tak wysoki (i dlatego też ciężko wypatrzeć kapibary i inne ssaki). Szczególnie trudno o tej porze roku "znaleźć" węże - kryją się one bowiem pod wodą. Ale jeden z przewodników znajduje kobrę.

Uda się nam nawet wypatrzeć kondory
Powrót do obozowiska, gdzie znajdujemy opalającego się na słońcu Pedro - co wyraźnie nie podoba się kotu właścicieli.
Po obiedzie, Remi decyduje się na sjestę w hamaku. Obecność Pedra wcale, ale to wcale mu nie przeszkadza.

Razem sjestują

Pedro postanawia zmienić miejscówkę

Ale nie za daleko
Jeszcze jedna rundka łódeczką po okolicy.

Czarnostrząb brunatny
Mamy ogromne szczęście! W przeciągu dziesięciu minut, dwa razy wpadamy na leniwce! Normalnie ciężko je wypatrzeć, potrafią dobrze się schować. Brawa dla Jacky'ego.

Wspomniane już hoacyny, bardzo hałaśliwe ptaszyska.

Wyjec
I fauna nie jest tu zdecydowanie jedyną atrakcją, flora jest przepiękna.
Po południu idziemy na ryby! I to nie byle jakie, będziemy bowiem łowić piranie! Jacky zaczyna od wrzucenia maluśkiego kawałka surowego mięsa do wody, który znika w ułamku sekundy. To będzie prościzna!
Hmmm...tak się tyko wydawało. Ani Remi, ani ja, nie złowimy nawet jednej małej piranii. Całe szczęście Jacky jest w łowieniu wprawiony. Technika polega na tym, by bardzo szybko pociągnąć za żyłkę, jak tylko pirania dotknie przynęty. Widocznie jesteśmy za wolni...
Chodzi tu o małe piranie, ale wierzcie nam, że nawet na sekundę nie wkładamy rąk do wody...
Nawet jeśli wędkarzy z nas nie będzie, spędzamy bardzo przyjemny czas. Delfiny pokazują się od czasu do czasu, kormorany i czaple wystawiają dzioby, panuje tu taki spokój i cisza...
Wieczorem kosztujemy naszych połowów (albo raczej Jacky'ego), usmażonych na patelni. "Kosztujemy" to duże słowo, nie ma bowiem prawie wcale nic do jedzenia w tych stworkach. Jedynym w pełni zadowolonym z nas wszystkich będzie kot właścicieli.
To już ostatni dzień, a jeszcze tyle przed nami. Z rana wybieramy się na poszukiwanie anakondy.

Łódeczkę zostawiamy na brzegu tej niedużej wyspy
Po dość długich poszukiwaniach w najmniejszych konarach drzew i w dziurach w ziemi, Jacky rezygnuje. Dużo łatwiej znaleźć anakondy w drugiej części pory suchej, właśnie w tych wilgotnych miejscach, gdy poziom wody jest dużo niższy. Jacky wyjaśnia nam, że niektórzy przewodnicy żyją z adrenaliny towarzyszącej wyszukiwaniu anakondy dla turystów. Jeśli chodzi o niego, te niebezpieczne węże powinno się zostawić w spokoju.
My oczywiście respektujemy jego punkt widzenia. Nie można zapominać, że spotkanie z dzikimi zwierzętami, to nie prawo, a przywilej. Nie podpisujemy przecież żadnej umowy przed wycieczką, która zapewniłaby nam listę pozycji do odhaczenia.

Na miejscu Jacky objaśnia nam zastosowanie niektórych roślin w lokalnej medycynie.
W drodze powrotnej wpadamy do sąsiednego lodge'u. Tu poza aligatorem, żyje duży i agresywny kajman.

Kajman łaszący sie na kawał mięsa

I przypartujący się mu nieopodal aligator, który tez chciałby

Ale to oczywiście kajman go dostanie

Tutaj dobrze by było nie wpaść do wody

Uśmiech numer 6
Po trzech dnia spędzonych na pokładzie naszej drewnianej łódeczki, z przyjemnością delektujemy się ostatnimi chwilami.

Wystarczy trochę banana, by saimiri weszły nam na głowę
Z wszystkim tym, co widzieliście tu w wodzie do tej pory (aligatory, kajmany, kobry, anakondy, piranie), kto będzie najodważniejszy i zdecyduje się na kapiel z różowymi delfinami? Remi oczywiście :D

Najbardziej bawią delfiny zabawy z plastikową butelką. Podrzucają ją w górę.
Ponieważ nie mamy żadnego zdjęcia, gdzie widać je dobrze, oto te znalezione w internecie.
I tak kończy się nasz pobyt na pampie, w rezerwacie rzeki Yacuma. 3 dnie, 2 noce, 7h transportu jeepem, 9 posiłków (przeeeeprzysznych), godziny niezliczone spędzone na wodzie i świetny przewodnik, a to wszystko w cenie 500 BOBów za osobę (czyli około 220 złotych). Nie tylko w Boliwii jest co zobaczyć, ale do tego wszystko jest tanie. Dla każdego podróżnika taka mieszanka to gwarancja udanych wakacji.
Powrót do Rurre, gdzie decydujemy się spędzić dodatkowo kilka leniwych dni. Wierzcie nam, nawet jeśli klimat tropikalny bywa ciężki do zniesienia, cieszymy się ciepłem (przed powrotem na Altiplano). Da się tu odpocząć, ludzie sa przemili...

Prom. Zauważcie, że mała łódeczka pcha platformę.

Tradycyjna costanera

Rzeka Rio Beni

Hibiskusy
Za radą Lonely Planet, wybieramy się na spacer wzdłuż rzeki i dużej białej rury. Ma on prowadzić do pięknego punktu widokowego i naturalnych basenów.

Widoki owszem piękne

Ale musimy zawrócić, bo to zdecydowanie nigdzie nie prowadzi...
Ostatniego wieczoru przed powrotem do La Paz wybieramy się na górę dominującą miasteczko Rurre. Rozciąga się stąd przepiękny widok okolice, szczególnie w kolorach zachodzącego słońca.

Interesujący detal: po lewej stronie znajdują się góry, zaczyna się Altiplano, tam też zachodzi słońce na następnym zdjęciu. Natomiast przed Wami, aż po horyzont rozciąga się "płaskość" pampy.

Ciężko powiedzieć, że szlak na mirador jest dobrze utrzymany

Zapada noc nad Rurre
Jeśli chodzi o powrót do La Paz, sprawiamy sobie mały prezent - bierzemy samolot. W ten oto sposób nie czeka nas 20h jazdy z szaleńcem po wertepach i dzień kolejny poświęcony na odpoczynek.
Wziąć samolot z Rurre to przygoda sama w sobie. Czujemy się jak w filmie.

Oto lotnisko. Nie ma wieży kontrolnej, hali przylotów, żadnego taśmociągu na bagaże, czy innych samolotów.

Busik dowożący pasażerów przez pole do samolotu

Przez dobrą chwilę zdawało nam się, że to jest pas startowy...

Samolot całe szczęście wygląda normalnie

Pas startowy to wyrwana z dżnungli asfaltowa przecinka przypominająca przypadkowo wybudowaną drogę do nikąd.

Spektakl w chmurach zdecydowanie wart jest ceny biletu
Potrzeba nam jedynie... 25 minut lotu, by wrócić do La Paz. Samolot wznosi się bowiem na wysokość, ale do lądowania nie musi już schodzić. Lotnisko w La Paz, jak już wspominaliśmy wcześniej, jest najwyżej położonym na świecie. Znajduje się w "nadmieściu" El Alto, na wysokości 4150 m.n.p.m. Trzeba specjalnych samolotów i specyficznego kształcenia pilotów, by wylądować w tych warunkach. Każdy samolot jest na przykład wyposażony w specjalne opony mogące wytrzymać ciśnienie atmosferyczne na tej wysokości. A tor startowy jest długi na pięć kilometrów!

Lądujemy na płaskowyżu El Alto
Chyba nie musimy dodawać po raz kolejny, że wycieczka na boliwijską pampę bardzo, ale to bardzo, bardzo nam się spodobała. Niech żyje Boliwia!
Magique cette partie de vôtre voyage ... que de superbe souvenirs à partager avec vous à vôtre retour !!! bisouillage obligatoirs les mômes ;o)
Mamy nadzieję,że Remi po kąpieli w takim towarzystwie zoologicznym nadal mówi normalnym głosem/ha,ha/ bo jak się patrzy na tego gościa nazywanego Pedro to wydaje nam się ,iż łypie on nieco krzywo.Bardzo fajna wycieczka do dżungli z przyległościami i możliwość obserwacji wielu gatunków zwierząt w ich naturalnym środowisku, tego żaden ogród zoologiczny nie zastąpi.Arkady Fiedler napisał książkę po tytułem "Piranie lubią zapach krwi" gdzie można przeczytać co te rybki potrafią oczywiście w sensie pejoratywnym,na przykład zjedzenie krowy z szybkością disneyowskiego termita.Pokaz ich szczęk z ostrymi zębami nie daje złudzeń co do wyniku spotkania z nimi w wodzie,piranie wyszarpują to co złapią w dziób a ponieważ atakują stadami to lepiej nie mieć z nimi do czynienia.W Polsce w ubiegłym roku wędkarz złowił w Warcie prawie kilogramową piranię co świadczy o tym,że potrafią się one przystosować do różnych warunków.Drzemka Remiego w towarzystwie Pedra trochę niepokojąca najważniejsze,że zwierzak nie gustował w kuchni francuskiej i obaj się wyspali.Fajny jest klimat z miasteczka rzeczywiście nikt się nigdzie nie spieszy,totalny luz i wszechobecne hamaki żyć nie umierać taka bezstresowa na oko egzystencja bo pewnie borykają się mieszkańcy z problemami ,o których nie mamy zielonego pojęcia.Port lotniczy no może porcik nie ważne jak wygląda istotne,iż spełnia swoją funkcję /nie każdy musi być jak Heatrow /i umożliwił Wam znaczne skrócenie czasu wycieczki tym bardziej ,że mogliście trafić na jeszcze bardziej narwanego kierowcę busa w drodze powrotnej.Piękna wycieczka na spotkanie z naturą, dobrze,że są na ziemi takie miejsca gdzie jest to jeszcze możliwe i mamy nadzieję,że długo jeszcze będzie taki stan tych terenów zachowany.Zwiedzajcie dalej nie dajcie się komarom, aligatorom oraz innej faunie i florze róbcie zdjęcia tak urokliwe jak z tej relacji no i oczywiście przesyłajcie je nam.Buziaki!
Ha ha les maracasses
Magique, magnifique... bisous de nous
Je crois que maintenant vous avez fait le plein de souvenirs, de moments magiques...va falloir penser à rentrer bientôt...pour nous raconter tout ça de vive voix. Bises
Ca a l'air vraiment génial !
oh les veinards qu'elle chance que vous avez ! Magnifique découverte ! Nous attendons avec impatience le moment où autour d'une table nous vous écouterons de vive voix vos merveilleux récits. En attendant prenez encore pleins les yeux .... Nous vous embrassons très fort
Ben alors, faire la sieste avec un alligator dans le dos, nager dans ces eaux troubles avec tous ces trucs aux dents pointues dedans, je pensais qu'il n'y avait que Rambo qui pouvait faire ça, mais non Rémi aussi l'a fait. Je partage votre enthousiasme pour la Bolivie, même de loin, ce pays paraît superbe.
ca en fait des sacs à main et des ceintures ^^