Opuszczamy pięknie położone nad jeziorem
Buenos Aires Chile Chico i Chile (ale nie na długo). Jak już wiecie, z autobusami to tu nie jest kolorowo, decydujemy się więc przekroczyć granicę z Argentyną na stopa. Jak zwykle mamy szczęście - nie czekamy nawet minuty! Ledwo wyciągamy łapkę, a tu starszy pan, dwie ulice dalej, na nas gwiżdże, przywołując do siebie. Wyjaśnia, że potrzebuje chwilki, bo musi coś załatwić u mechanika, ale potem wraca do siebie do Los Antiguos, po stronie argentyńskiej i może nas zabrać.
Ponieważ udajemy się do kraju Che, na granicy nie ma żadnych problemów, szast-prast dwa papierki i gotowe (gdybyście wiedzieli jacy Chilijczycy są upierdliwi na granicy...).

Na granicy
Z naszym kierowcą konwersuje się dość śmiesznie. Urodził się w Chile, ale mieszka w Argentynie (biznes lepiej idzie). A wiedzcie, że naukę hiszpańskiego zaczęliśmy od dwóch, najgorszych pod tym względem krajów. Chilijczycy zjadają wszystkie końcówki, a "s" zdaje się wywalili w ogóle z alfabetu - wysławiają się jak wieśniacy. W Argentynie z kolei króluje "sz" (stąd Che, nazywano Che) - wrzuca się je trochę wszędzie bez ładu i składu, bo niby reguły mówią, że w miejsce "j" i "y" (wyobraźcie sobie kajak wymawiane "kaszak"), ale w sumie wszystkie "ll" w praktyce też szuszują - hiszpański argentyński w rezultacie brzmi jak portugalski. Wyobraźcie sobie teraz tego pana - szuszujący wieśniak. Całe szczęście jakoś dajemy radę. Tłumaczy nam, że przed miastem musi wpaść na działkę naprawić traktor - zaprasza ze sobą, jeśli nam nie spieszno.
Koniki, kury, kaczuszki, poletka z warzywkami i czosnek, czosnek, czosnek - wystarczyłoby na wszystkie wampiry w galaktyce. Na poczekaniu dostaniemy po kieliszku chilijskiego wina i warzywa z ogrodu na kolację.
Jak to zwykle bywa przypadkiem, nasz kierowca jest również szefem małego hostelu w Los Antiguos i firmy autobusowej Chalten Travel. Czyli za jednym zamachem mamy gdzie spać i z kim jechać do naszego następnego celu podróży -
El Chalten. Przy okazji dostaniemy małą zniżkę, niedostępną dla wszystkich :p
Ponieważ busy wyjeżdżają tylko w dni parzyste (haha!) musimy przeczekać na miejscu. Zwiedzamy malutkie, sympatyczne Los Antiguos, jego przepyszne pizzerie (tak, bo Argentyńczycy są specjalistami!) i ciastkarnie (pyszności!).

Remi i monumentalny Indianin
Wreszcie wyjeżdżamy na słynną Ruta 40. Odcinek do El Chalten ciągnie się przez 640 kilometrów...niczego. Patagonia! Wielu autostopowiczów mierzy się z wyzwaniem, jakie ona repezentuje... Ta mityczna droga, sprzedawana dziś jako produkt turystyczny, przecina Argentynę z północy na południe wzdłuż Andów przez 5 100 kilometrów.

Rzadko spotykamy inne samochody, częściej szare nandu i gwanako, dzikie lamy

Zdjęcia przez autobusową szybę, ale chyba dobrze oddają tę...pustynną nicość

Ze stacją benzynową nie ma żartów - między Los Antiguos, a El Chalten jest tylko jedna

Nie ma wiele do roboty, bo jak tu się zachwycać widokami

A tak zapomniałam, Ruta 40 jest drogą asfaltową wyłącznie w 48% całej swej długości

Siusiu przerwa w krzaczkach
Wreszcie, docieramy do celu! Malutka mieścina El Chalten, którą dominują tak piękne szczyty. Nie uważacie, że przypominają zamek i jego wieże?

Zmęczeni całodzinną podróżą, cieszymy się, że jesteśmy na miejscu

Różnica temperatur jest znaczna...
Namiot rozstawiamy na kempingu w samym centrum miasta. Następnego dnia planujemy wyruszyć w dwudniowy trek, ze spaniem w parku narodowym. I to nie byle jakim, znajdujemy się w północnej części
Parku Narodowego Los Glaciares. Na jego terenie znajduje się największy, poza strefami polarnymi oczywiście, lądolód na Ziemi - Południowy Lądolód Patagoński.

Na razie mamy jeszcze uśmiechy

Przechodzimy obok tego lodowca, który nie przestaje gromić

Ponad tym pięknym lodowcem, Glaciar Piedras Blancas, widzicie króla parku, Cerro Fitz Roy, 3375 metrów n.p.m.

Niebieskość lodowca jest przepiękna
Tego dnia, marsz nie będzie bardzo długi. Docieramy do kempingu (darmowego), położonego w małym zagajniku, chroniącym nas przez wiatrem. Oczywiście warunki są spartańskie: woda prosto z górskiego potoku jest przepyszna. Jeśli chodzi o inne potrzeby...

...trzeba sobie poradzić samemu.

Kemping
Wczesnym rankiem, zostawiamy plecaki i namiot na miejscu, i wspinamy się aż do turkusowej Laguny Sucia ("brudny" po hiszpańsku, ciekawe gdzie?), lodowca Rio Blanco i królującego w scenerii
Cerro Fitz Roy. Jego druga nazwa i jednocześnie ta miasteczka - "Chalten", wywodzi się z języka Indian Tehuelcze i oznacza "dymiąca góra". Odnosi się ona do chmur często otaczających szczyt. My, póki co, mamy szczęście.

Górski potok serwujący przepyszną wodę

Widok na polodowcową dolinę i dwie laguny

Tacy malutcy w porównaniu do majestatycznego krajobrazu

Laguna Sucia, ponad nią Lodowiec Rio Blanco i Cerro Fitz Roy
Schodzimy, pakujemy wszystko i wyruszamy w drogę. Przed nami jeszcze ponad pięć godzin niesamowitych widoków na szczyty i doliny, grzmiące lodowce i szemrzące strumienie. Pięknie ale po całym dniu (7h marszu) czuje się każdy kilometr z trzydziestu.

Na rozstaju dróg. Nie uważacie, że tło przypomina zamek...

Przepiękna Laguna Torre, z kawałkami wpadającego do niej Lodowca Grande. Dominujący tę część parku Cerro Torre, przypominający wieżę, niestety chowa się w chmurach

Wijący się Rio Fitz Roy

Wreszcie powrót do El Chalten
Bardzo nam się podobał ten trek. Trochę szkoda, że nie mieliśmy więcej słońca - zdjęcia byłyby ładniejsze (no ale całe szczęście nie padało, ach Patagonia!). Kolejny krok podróży to
El Calafate i perełka południowej części
Parku Narodowego Los Glaciares -
Lodowiec Perito Moreno. Do usłyszenia!
A - Chile Chico, B - El Chalten
J'aime la pelle de la forêt ! Pourquoi si longtemps dans le "rien" ? Biz fort de nous
c'est la fête ce soir ; un p'tit coup de fil et un super repôrtage merci les lutins. bisou fort !
Ma connaissance de l'espagnol étant très restreinte : la pelle m'a fait comprendre ce qu'il fallait en faire. Merci pour ces belles photos.
Jak na takie patagońskie "nic" mają w sobie te widoki dużo uroku.Chciało by się takie coś oglądać jak najczęściej w róznych regionach świata i nie tylko w rezerwatach przyrody czy parkach narodowych ale w okolicach zamieszkania ,bez udziału toreb foliowych i plastikowych butelek malowniczo porozrzucanych aby oczy napawały się ich "urodą".Sam kamping bardzo przyjemny trochę wyglądający na bazę partyzantów jak to mówią na świecie zwolennicy gierylasówki, ale macie do tego świeżą bieżącą wodę z kostkami lodu/trochę duże/z lodowca w kolorze superbłękitu naprawdę nie można narzekać.Ciekawe jak po takich przestrzeniach będziecie odbierać mieszkanko w Paryżu może wzorem wielu westmanów będzie Wam w murach duszno?Mówiąc poważnie te przestrzenie dla ludzi mieszkających w ciągach miejskich ,muszą robić wrażenie może nawet przygnębiające ,bo jednak człowiek jest przy tym wszystkim taki malutki/jak Wy na jednej z fotografii/.Dobrze,że udaje się Wam porozumieć z autochtonami mimo tego lingwistycznego bałaganu, jak się słucha audycji w języku hiszpańskim to mówią oni np.Barsza a nie Barsa a Wy tam jeszcze musicie sobie poradzić z ich slangami, łoł niezły klops!Cieszymy się,że macie farta jak choćby z tym stopem widać fajni i uczynni ludzie są wszędzie, życzymy zatem dalszego ciągu dobrych zdarzeń,optymistycznej pogody no i czekamy na relacje/uważajcie na swoje stawy/.Buziakujemy po Patagońsku czyli długo i pięknie!
@Dan, Sue, Emma & Lolo : Ben parce qu'il n'y a rien pendant des 100aines de km et qu'il faut bien les traverser ! Ca donne du désert et de la pampa. C'est vraiment beau et impressionnant disons pendant ... 1h. Ensuite on s'endort en général :D
Jesteście niesamowici ,wielkie uznanie dla Was,podziwiam przede wszystkim Waszą niezłomność i odwagę a następnie cudowne krajobrazy.Pozdrawiam najserdeczniej ,dbajcie o Siebie,czekam na kolejne relacje buziakiiiiiii
[:bien]
Et l'aventure continue! Chouette reportage, bises!