Nasz pobyt na niebiańskiej
Whiteheaven Beach pozostawił po sobie masę bardzo przyjemnych wspomnień. Powrót do rzeczywistości jest brutalny, czeka nas cały dzień jazdy samochodem - wracamy do
Cairns, skąd nastpnego dnia wylatujemy do
Melbourne, na południe Australii.
Prosto z samolotu wsiadamy za kółko (Europcar dają nam identyczny samochód co w Queensland - Hyundai Accent) i wyruszamy w drogę. Nie zostajemy w
Melbourne ani chwili, wrócimy tu na kilka dni przed wylotem na Nową Zelandię. Przed nami słynna Great Ocean Road, podążająca wzdłuż oceanicznego brzegu stanu Victoria. Bierze ona swój początek w Torquay, a kończy się w Port Fairy, które leży 250 kilometrów dalej na zachód. Dla ciekawostki dodam, że jest ona największym na świecie pomnikiem ofiar wojny. Zbudowali ją w ciągu szestanstu lat żołnierze, którzy powrócili z Pierwszej Wojny Światowej w hołdzie poległym.




Nasz pierwszy przystanek to właśnie Torquay - oficjalna stolica surfingu w stanie Victoria. Znajduje się tu nawet wielkie centrum handlowe dla surferów! Stąd pochodzi znana im marka Rip Curl, tu organizowane są miestrzostwa świata w tej dyscyplinie. Poza tym, to malutka, dziesięciotysięczna mieścina i kiedy docieramy tu o 17h30 - wszystko jest pozamykane (m.in. recepcja kempingu). Nie rozłożymy namiotu tego wieczoru, czekają nas piętrowe łóżka w hostelu. W sumie może to i lepiej, jak się później okazało, potrzeba było nam dnia i nocy na przyzwyczajenie się do panujących tu temperatur. Tutaj w ciągu dnia dochodzi ona maksymalnie do 18°C, a w nocy spada do 4°C... W tej części Australii dopiero zaczyna się wiosna.

Latarnia morska na Split Point w Aireys Inlet

Plaża w Aireys Inlet
Great Ocean Road to przede wszystkim niesamowita skalista linia brzegowa, w której przez tysiące lat wzburzone morze wyrzeźbiło charakterystyczne formy. Znajdują się tu też przepiękne piaszczyste plaże (oczywiście jest za zimno, żeby się kąpać!) i małe, nadmorskie miasteczka. Każde ma swoją latarnię morską, które do dziś są niezbędne do nawigacji.
Zatrzymujemy się w miasteczku Lorne, by z punktu widokowego Teddy's Lookout zobaczyć co jeszcze przed nami.
W Kennett River wreszcie dopisuje nam szczęście. W Grey River Road spotykamy naszego pierwszego misia koala! No nie do końca pierwszego, bo już wcześniej kilka razy natknęliśmy się na szare kuferki śpiących misiów na szczytach drzew. Tym razem jednak jest tuż na wyciągnięcie ręki. Wielkie wzruszenie!

Kolorowe ptaki są zawsze i wszędzie
Namiot na noc rozkładamy w Apollo Bay, małej, rybackiej wiosce. Pole namiotowe znajduje się tuż przy samej plaży - prawie jak na Whitsunday Island. Prawie - wieje tu niesamowicie i po raz pierwszy w Australii rozkładamy śpiwory! Remi kontynuuje spotkania z lokalną fauną w tym bujnie zielonym miejscu.
Po chłodnej nocy, wybieramy się na cypel Cape Otway. Czternaście kilometrów drogi przez dostojny las prowadzi do latarni morskiej. Las pachnący jodem i drzewami iglastymi. Las symbolizujący spotkanie buszu i wybrzeża oceanicznego. Las pełen misiów koala!
Niestety do tej idylli jak zwykle musi się wmieszać pogoda. Deszcz leje na tyle, że zawracamy na główną drogę. Widoczność jest ograniczona do zera, wszystko zasnuwa bowiem w mgnieniu oka gęsta mgła. Zatrzymujemy się tylko od czasu do czasu na ciekawszych punktach widokowych.
Tu zaczyna się najczęściej fotografowany fragment Great Ocean Road, stanowiący część parku narodowego Port Campbell. Zaczynamy od Gibson Steps, schodów ręcznie wyrzeźbionych w skalistym klifie w XIX wieku, prowadzących do plaży Gibsona.
To tu znajdują się najbardziej znane w Victorii formacje skalne - Dwunastu Apostołów (Twelve Apostles). To grupa naturalnie powstałych kolumn z wapienia stojących w oceanie. Są one wynikiem erozji, mają różną grubość i wysokość. Z dwunastu pozostało ich tylko sześć, bo co erozja stworzyła, to i zniszczyła - kolumny są cały czas podmywane i uległają zawaleniu, ostatnio w 2005 i 2009 roku. Pierwsza nazwa miejsca brzmiała "Maciora i świnki" (The Sow and Piglets) ale z czasem uznano, że nie jest ona wystarczająco majestatyczna. Ponieważ kolumn było dwanaście uznano, że porównanie do apostołów pasuje jak ulał, nawet jeśli podobieństwo jest zerowe! :)
Stąd rozciąga się również widok na wybrzeże rozbitków (Shipwreck Coast), nieszczęśliwie znane w epoce żaglowców z licznych katastrof. W ciągu czterdziestu lat, zatonęło tu osiemdziesiąt statków. Możemy łatwo wyobrazić sobie drewniane kadłuby rzucane przez tak silny prąd na płytkie, skaliste wybrzeże...

Loch Ard Gorge, gdzie w 1878 roku zatonął brytyjski okręt z 55 pasażerami na pokładzie.
A to jest formacja dwóch łuków skalnych, którą nazwano London Bridge. Niestety jeden z nich zawalił się w 1990 roku.

Tak wyglądał

Tak wygląda
Wreszcie docieramy do Port Fairy, małego miasteczka założonego w 1835 roku przez łowców fok i wielorybów.

Mały port

Prawie wszystkie domy w mieście wyglądają tak samo
W pobliżu znajduje się smagana wiatrami Griffiths Island, gdzie Moyne River wpada do morza. Obchodzimy ją dookoła.
I to tutaj spotykamy nasze pierwsze, żywe kangury (nieżywych spotkaliśmy już z kilkanaście na poboczach dróg). A jak wysoko skaczą!

Ślady kangurzych łap
Tutaj kończy się teoretycznie Great Ocean Road. Jednak skaliste wybrzeże Australii w dalszym ciągu nas oczarowuje. Zatrzymujemy się naprzeciw plaży Bridgewater Bay, jednej z najpiękniejszych w Australii (po
Whiteheaven Beach, nawet jeśli piasek jest równie piękny!) zataczającej łuk o długości czterech kilometrów.
Docieramy do przylądka Duquesne na samym końcu Cape Bridgewater. Piesza trasa prowadzi do punktu widokowego na blowholes - 'dmuchające dziury', przez które wzburzone morze wypycha od spodu pod ciśnieniem wodę. Marsz na brzegu skalistego klifu przy tak upiornym wietrze wymaga niezłej koncentracji nawet jeśli widoki są oszałamiające.
Dochodzimy do skamieniałego lasu (Petrified Forest) - rzeczywiście wygląda to trochę jak skamieniałe pnie drzew, ale to oczywiście znowu siła erozji, która w ten sposób wyrzeźbiła skałę.
Za nami cała masa kilometrów wzdłuż klifowego, dzikiego wybrzeża stanu Victoria, przed nami Mount Gambier, pierwsze miasto już w stanie Australia Południowa.
A - Melbourne, B - Great Ocean Road
a ja myślałam,że po whitehaven beach nie będziecie mnie już w stanie niczym zaskoczy,a tu proszę...:) widoki oszałamiają:)
Un kangourou noir c'est pas un walibi ? C'est superbe en tout cas. grande variété de paysages.
Dzikie oblicze Australii ,tak można krótko skomentować Waszą sesję fotograficzną z tego etapu podróży.Są wreszcie misiaki koala i kangurki o pyskach zawodowych cwaniaków,symbole fauny australijskiej.Ocean bardzo błękitny i woda przejrzysta ale upalnie chyba nie jest, co widać po Waszych minach/wiem do 18 stopni/tylko słoneczko takie,że sam widok jest mylący.Taką Australię widzieli prawdopodobnie jej odkrywcy i fajnie,że my możemy w pewnym sensie odczuć to samo.Czekamy na dalsze relacje może jakiś struś Emu a jak nie to trudno.Do usłyszenia.Buziaki.
super zdjecia pieknie!!! uf ochh i ach a tu zimno buro i ponuro dzieki za chwile dobrych wrazen !
Très belles photos. Une mention spéciale pour la photo 21, Natalia en position Kangourou...ou alors position pot-pot? Bises